Nora Roberts
„Zagubiony w czasie”
Istnieją takie książki, którym można by przyczepić plakietkę fenomenu, ale nie wypada. Są tacy autorzy, których kunszt znaczy więcej, niż fabuła. Nie wiem czy w przypadku pani Roberts można mówić o kunszcie. Jednakowoż nie można odmówić jej tej iskierki, która sprawia, że książkę połyka się przez noc i to z zapartym tchem.
Libby jest studentką. Odpoczywa w starym domku rodziców, na zupełnym odludziu, a do najbliższego miasta ma jakieś dwie godziny samochodem. Sielankowy spokój. Idealne miejsce na pisanie pracy zaliczeniowej. Tylko wspomnienia napadają ją znienacka raz po raz. Wspomnienia dzieciństwa.
Ktoś rozbija się w pobliskich górach. Libby, od tej pory zasługująca już na miano niemalże heroiny, udaje się tam, w nadziei, że uda jej się uratować pilota. Rzeczywiście, mężczyzna żyje, choć miewa się nie najlepiej. Nasza bohaterka zabiera go więc do siebie...
I zaczyna się książka.
Szczerze mówiąc nie pamiętam już, dlaczego kupiłam romansidło. Zwykle trzymam się od tego gatunku z daleka. Nie potrafię nawet przymierzyć się do Jane Austen. Zwyczajnie, brak realizmu lubię tylko w science-fiction i tylko, jeśli dotyczy świata przedstawionego. Nie lubię za to uproszczeń, zwłaszcza w życiach ludzi.
"Nie oceniaj książki po okładce." To przysłowie zapamiętam sobie na długo. I nie mówię tutaj o zdjęciu nie najładniejszej kobiety, która wlepia w nas swe oczy, zerkając znad tytułu. Mówię tutaj o opisie.
Nie wiedzieć czemu, ale po nim doszłam do wniosku, że poczytam sobie o dziwnym układzie. O tajemniczym mężczyźnie, zupełnie niezainteresowanym kobietą, która bądź co bądź ocaliła mu życie. O takim trochę draniu, ale cichym i tajemniczym. Można powiedzieć - pociągającym.
Zapomniałam jednak, że do czynienia mam z romansidłem. I to takim... Całkiem profesjonalnym. Takim prawdziwym. Książką pisaną pod kątem romansu. Tam nie ma czasu na stu stronicowe podchody i grę wstępną. Zapomniałam, że w romansidłach kochankowie rozbiorą się już na 13 stronie. To smutne. Mało w tym uroku.
Uznajmy jednak, że nie miałam żadnych szczególnych wyobrażeń. Ot, złapałam pierwszą z brzegu książkę, kupiłam i wybiegłam ze sklepu, żeby zacząć ją czytać. Nastawiona jak najbardziej pozytywnie, lubiąca romanse (w sumie je lubię).
Czego nie można pani Roberts odmówić z pewnością, to umiejętność zaciekawienia. Choć książką nie byłam zachwycona, to wprost nie mogłam się od niej oderwać. Nie jadłam, popijałam herbatę, przyświecałam sobie latarką pod kołdrą, żeby dowiedzieć się, co dalej.
Jak więc nazwać książkę, które fabuła nie była zachwycająca, a mimo to czytało się ją z zapartym tchem? Jak nazwać książkę, która nie została napisana genialnym stylem, której styl wręcz odbiegał od średniej, a jednak nie rzucało się nią po dziesiątym z kolei sztucznie skonstruowanym dialogu? W końcu - jak nazwać książkę, która niby jest science-fiction, a jednak wydaje się zupełnie, jakby tego science-fiction nie było.
Jak? Słowo "fenomen" naprawdę nie chce mi przejść przez gardło. Wręcz mu nie wolno. Jest zarezerwowane dla innych, lepszych pozycji.
Książka była więc.. dziwna. Nieokreślona, momentami zabawna, bardzo uproszczona, lekka, może nawet przyjemna. Może właśnie takie powinno być klasyczne romansidło?
Po jakimś czasie człowiek nie ma już zielonego pojęcia, co działo się przez tych 240 stron. Owszem, pamięta, że był on, ona, pamięta zakończenie, mniej więcej co było pomiędzy. Nie jest jednak pewien, czy tego serio wystarczyło na tyle stron. I co się działo w trakcie, skoro już się działo?
Co do samej kreacji postaci - żadna z nich nie przypadła mi do gustu. Libby, wraz ze swoim niezdecydowaniem, ciągłymi obawami, myśleniem o jednym, a robieniem drugiego, zwyczajnie irytuje. Klasyczna bohaterka romansu. W stylu Belli Swan z pamiętnego "Zmierzchu". Może z większym skoordynowaniem ruchowym. Partner Libby to, nie zdradzając zbyt wiele, taka trochę dzika bestia, nie mogąca pojąć, że kobieta może nie mieć ochoty na seks. Ale to nie jego wina, tak go w końcu wychowano, prawda?
Jeśli ktoś chce przeczytać jakąś książkę pani Roberts, polecam sięgnąć po coś innego. Sama usilnie wierzę, że to był po prostu kiepski traf. Że stojąc przed tamtą półką w księgarni, powinnam sięgnąć po coś, co brzmiałoby mniej... obco. Mniej oryginalnie. Po coś prostego, z prostą fabułą, z prostym, ale pięknym w swej prostocie światem przedstawionym.
Co do mnie - nim sięgnę po kolejny romans, zapoznam się najpierw z Jane Austen. Tak, żeby mieć porównanie do klasyki gatunku. Może pani Roberts jest po prostu genialna, a ja się nie znam?
Wydawnictwo: Harlequin Enterprises
Tłumaczenie: Michał Jankowski
Data wydania: luty 2011
Liczba stron: 240
Kategoria: Romans
Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz